23 Listopada 2024
Reklama
Grupa doświadczonych psychiatrów i psychologów w Kłodzku
psychiatra wrocław, psychoterapeuta wrocław, specjalista psychiatra
Leczenie zaburzeń odżywiania - anoreksja i bulimia we Wrocławiu
Nasze Strony
RSS
Ostatnie newsy - Ostatnie newsy
Ostatnie artykuły - Ostatnie artykuły
Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło

Zapamiętaj mnie


Em Em
1 tydzień Offline
sasta sasta
2 tygodni Offline
notno notno
4 tygodni Offline
KingArthur KingArthur
9 tygodni Offline
swistak swistak
10 tygodni Offline
Ostatnio zarejestrował się: davidcorso
Ogółem Użytkowników:2,209
Shoutbox
Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.

18/12/2022
Cześć, Rafa!

15/12/2022
Dzień Dobry Wszystkim Smile

06/10/2022
zdrowia

06/10/2022
Covid zapukał do moich drzwi poraz kolejny ten już ze szpitalem w tle. Stres

17/07/2022
Romek, nowi użytkownicy mają zablokowaną możliwość pisania na Forum - najpierw muszą się przedstawić w dziale "przedstaw się".

Archiwum shoutboksa
Motywacja do zdrowienia
Ilu z Was usłyszało kiedyś sugestię, typu "A może tak naprawdę to Ty nie chcesz wyzdrowieć?" lub "Nie wydaje mi się, że Pani naprawdę chce" - od lekarza, od przyjaciela, od terapeuty?

Nie bez przyczyny potwierdzanie motywacji własnej pacjenta jest jednym z pierwszych zadań, jakie ma przed sobą terapeuta. W procedurze pięciu kroków Enrighta - których celem w wielkim skrócie jest stworzenie kontraktu, wspólne podjęcie decyzji, nad czym będziemy pracować, czy jesteśmy pewni, że tego chcemy i czy na pewno z tym terapeutą - uznanie, że jesteśmy w tym gabinecie z własnej woli i chcemy współpracować, jest krokiem pierwszym. Gdy zawieramy kontrakt, jako pacjenci/klienci pytani jesteśmy, dlaczego chcemy się leczyć, jakie to ma dla nas znaczenie, czasem - kto nas tu przysłał czy też - czy przyszliśmy z własnej woli. I to naprawdę ma sens - bo jak pracować z kimś, kto pracować nie chce? Jak próbować pomóc wyzdrowieć komuś, kto woli - świadomie lub nie do końca ale jednak - pozostać w chorobie?

Gdy ja zaczynałam moją "przygodę" z psychoterapią, nie miałam o tym wszystkim bladego pojęcia. Teraz widzę, że wiele chorych osób jest świetnie zorientowanych i wie, że na rozmowie przed przyjęciem na konkretny oddział na przykład może paść takie pytanie - o motywację własną. Nie miałam też pojęcia o nurtach w psychoterapii, o różnicach między poszczególnymi podejściami. Po prostu pewnego dnia mąż znalazł w sieci kobietę, która reklamowała się jako specjalistka od zaburzeń odżywiania, poczytał opinie, po czym zagroził, że jeśli nie podejmę terapii, to się ze mną rozwiedzie i odbierze prawa rodzicielskie. Fakt, byłam wtedy na dnie - choć jeszcze nie ostatnim. Bulimia szalała, piwo piłam codziennie tak, by stale być na lekkim rauszu, wszystko, czym się zajmowałam to jedzenie, rzyganie, kupowanie, opróżnianie i chowanie puszek...

Tak więc na starcie moje nastawienie do pomysłu psychoterapii było delikatnie mówiąc nie najlepsze, cały czas twierdziłam, że przecież mogę sobie poradzić sama, od jutra ale że nie miałam żadnego lepszego pomysłu, poszłam. No i tu zonk: pani patrzyła na mnie wzrokiem otępiałego basseta i z uporem maniaka pytała o to, czy chcę się leczyć. "Ale tak dla siebie. Musi Pani mieć własną motywację, bo bez tego nie można zacząć pracować." Kręciłyśmy się w kółko przez ładnych parę spotkań, we mnie - poza depresją - rósł coraz większy bunt. Miotałam się. Chodziłam nieregularnie, ładnych parę razy zdarzyło mi się, że na spotkaniu terapeutycznym byłam pod wpływem alkoholu. O to, czy to profesjonalne pracować z nietrzeźwym pacjentem zapytałam ją dopiero pod koniec, jak już obie wiedziałyśmy, że się nie dogadamy. Od początku natomiast miałam wrażenie, że płacę 70 zeta tygodniowo za nic. Teraz już wiem, że pani była psychodynamiczna, że dlatego jej się nie spieszyło, bo przecież planować miałyśmy na kilka lat, że to spojrzenie basseta i tekst: "ja tu od kontenerowania jestem" to w stu procentach profesjonalne było... Dalej mam wątpliwości co do tej pracy z pacjentem nietrzeźwym ale to chyba nie ten wątek.
Summa summarum moja motywacja jak była zerowa na początku ale przynajmniej miałam nadzieję, że coś się zadzieje, tak po kilku spotkaniach i niezliczonych próbach przekonania pani, że jak jej (motywacji) nie ma, to nie ma ale jestem ja i może by tak popracować nad czymś konkretnie, bo się pogrążam, spadła do poziomu holenderskiej depresji. Z rozpaczy, ze złości, z beznadziei pewnie też, pocięłam się poważnie i zrobiłam sobie jeszcze inne złe rzeczy, o których wolę nie pisać, dwa miesiące później usiłowałam skoczyć z okna, jak widać nieskutecznie.

Motywacja do zdrowienia? Nie było we mnie woli życia. Już wtedy również ani krztyny sił, żeby cokolwiek zmienić. I tym właśnie tekstem raczyłam moją drugą terapeutkę: "Nie mam siły, po prostu nie mam siły żyć." Ona też pytała o motywację. Ale mówiła, że mi wierzy. Tak, to pamiętam, wierzyła mi, że naprawdę jej nie mam... To Ona pomogła mi dostać się do ośrodka.

I tu dochodzimy do sedna. Do ośrodka na sześciotygodniową terapię jechałam BEZ motywacji własnej, kompletnie zrezygnowana i w takim stanie zostałam przyjęta. Jechałam tam z nastawieniem, że albo zobaczę światełko w tunelu, albo nie wracam - miałam przygotowaną dawkę leków, które mogły zabić, zima była, góry... Tyle tylko wykazałam uczciwości, że powiedziałam: "Pokażcie co potraficie, nie będę się głupio stawiać." Nie broniłam się, nie buntowałam, po prostu robiłam, co mi kazali. Jeśli ktoś pytał o motywację - bo a jakże, pytali - mówiłam, że czekają na mnie bliscy, że robię to dla nich, dla swojej rodziny i dla bliskich, bo mnie nie zostawili, bo wierzą, że się uda. Ja nie wierzyłam i sama dla siebie jeszcze wtedy nie chciałam żyć. Tam, w ośrodku, wśród kilkunastu terapeutów znalazłam tą "jedyną" - swoją drogą nie jestem pewna, kto kogo znalazł - która się mnie nie bała i była cholernie inteligentna. Dwa warunki, jak się okazało, niezbędne, bym zaufała i pozwoliła sobie pomóc.

Do końca sześciotygodniowego pobytu rozstrzygałam, czy chcę żyć. Żałuję, że nie skorzystałam pewnie z profesjonalizmu tamtejszej ekipy w takim stopniu, w jakim można było. Dopiero na dwa dni przed wyjazdem postanowiłam, że jednak wrócę do domu i spróbuję żyć... I wierzcie mi lub nie, dalej wtedy jeszcze nie czułam, że robię to dla siebie. Bliscy. Dziecko. Długi wdzięczności do spłacenia. Tak mam, że śmierć jest mi towarzyszką, życie ze wszystkimi jego kolorami i odcieniami - tajemniczym nieznajomym. Czy mogę powiedzieć, że miałam motywację własną? Mogę na pewno z czystym sumieniem stwierdzić, że byłam przekonana o tym, że jej nie mam. Poddałam się przeznaczeniu. "Ok., wiem, muszę żyć, no dooobra." Postanowiłam tylko, że pod warunkiem, iż to, co chore, nigdy nie wróci. Że już nigdy przenigdy nie pozwolę sobie doprowadzić się do takiego stanu. Że jeśli się obsunę - to się zabiję. Postawiłam się na muszce i chyba troszkę trzymam się na niej dalej i to jest moja pierwsza WŁASNA motywacja.

Z moją terapeutką kontynuowałyśmy współpracę prze następne kilkanaście miesięcy i rozstałyśmy się za obopólną zgodą. Tym razem jej podejście było - to też wiem dopiero teraz - czasem kognitywno-behawioralne, czasem humanistyczne. Tak, na pewno czułam się zaakceptowana taka, jaka jestem, a bardzo tego potrzebowałam. I tak, na pewno byłam informowana o emocjach terapeuty. Dużo się nauczyłam właśnie dzięki temu i bardzo to doceniam.

Z czasem, tak na co dzień, przestałam zauważać spluwę między oczami. Teraz pisząc te słowa zastanowiłam się, czy jest ona tam nadal. Chyba tak... Ale nie znaczy to, że radzę sobie albo udaję, że sobie radzę, za wszelką cenę. Nie muszę być silna. Nic nie muszę. Pozwalam sobie na słabość. Mówię: "Dziś nie mam siły. Dziś jestem smutna. Dziś mam doła. Dziś jest do d..." Nie wymagam od siebie nie wiadomo czego. Nie stawiam się do raportu. I tak na spokojnie, bez pośpiechu, po ponad półtorej roku od mojego pobytu w ośrodku, po ładnych kilku miesiącach od zakończenia tego etapu terapii - bo pewnie jeszcze kiedyś na terapię wrócę coś tam sobie pozamiatać - mogę powiedzieć: chcę żyć. Mam swoje cele, wiem, czego chcę i w jakim kierunku zmierzam. Moja motywacja do zdrowego życia rozpoczyna się teraz.

Ja wiem, że pierwszy krok Enrighta, ja wiem, że w każdej chyba pomocowej sytuacji możemy się spodziewać pytania o motywację i oczekiwania, że będziemy mieć własną. Jednak jeśli ktoś mówi do mnie, że naprawdę jej nie czuje, że to i tak nie ma znaczenia, to wierzę. Bo ja też tak miałam. I jestem najlepszym przykładem, że warto dać sobie szansę, bo gdy jest się bardzo, bardzo chorym, na motywację czasem po prostu nie ma siły.
Dodaj do:

Komentarze
#1 | Perfidia dnia 07/08/2009 09:24
Dzięki za ten tekst Kati Smile
#2 | Nadzieja dnia 12/08/2009 22:11
Super artykuł KatiWink
#3 | Kati dnia 13/08/2009 00:15
Cieszę sięSmile
#4 | martyna dnia 15/08/2009 13:18
jakie to prawdziwe Sad
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony

Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?

51,675,747 Unikalnych wizyt

Powered by PHP-Fusion copyright © 2002 - 2024 by Nick Jones.
Released as free software without warranties under GNU Affero GPL v3.

2024