Anoreksja - "przyjaciółka",która nie może mnie opuścić
Jak dalej żyć, jak walczyć ? Pytania, które zadaje sobie codziennie i na które codziennie nie mam odpowiedzi.
Dzisiaj mija drugi tydzień od mojego wyjścia ze szpitala. Uświadomiłam sobie, że w szpitalu mimo wszystko czułam się bezpiecznie. Teraz jestem znowu zagubiona,może to nie logiczne, ale czuję się tak jak wtedy,gdy lekarz oświadczył mi, że mój pobyt tam jest konieczny.
Szpital miejsce, gdzie walczyłam ze sobą i ze wszystkimi, gdzie chciałam udowodnić, że nie potrzebuję żadnej pomocy, przecież ja jestem silna i doskonale sobie radzę??? Pamiętam jak po tygodniu pobytu tam, wpadłam do gabinetu lekarza informując go, że natychmiast chcę wyjść do domu, że czuję się doskonale. Jak na początku broniłam się przed uczestnictwem w zajęciach terapeutycznych - czuję się źle i nie mam ochoty... taka była moja wymówka.
Terapia była momentami, a właściwie cały czas, bolesna, nie zapomnę też tego, gdy kiedyś wybiegłam z terapii grupowej i nigdy nie zapomnę jak szybko się wtedy pakowałam, niosąc wszystkie swoje rzeczy przez cały korytarz nie zwracając najmniejszej uwagi na pielęgniarkę, mówiąc jej jedynie, że wychodzę....
Było mnóstwo takich sytuacji, a ja podziwiam personel, że to wytrzymał.
Chęć gubienia zbędnych kalorii i oczywiście niszczenia siebie powodował, że nie przebierałam w środkach min. wybierając się na bieganie, pijąc ziółka przeczyszczające. Niestety osłabiony organizm dał mi się później we znaki. Omdlenia, złe samopoczucie. Po pierwszej nie przespanej nocy w szpitalu, moje pierwsze śniadanie (musiałam chodzić na stołówkę) wyglądało tak: pielęgniarka podaje mi talerz, a ja jej dziękuję - niestety moja odmowa jest zignorowana, ale i tak zjadam swój mały naturalny jogurt. Właśnie to jogurt przez dłuższy czas, był moim jedynym posiłkiem nim trafiłam do szpitala. Nawet otrzymując od lekarza skierowanie do szpitala nie omieszkałam go zapytać, czy w pobliżu szpitala jest sklep, gdzie można kupić wodę i wyżej wspomniany jogurt, bo nic innego nie zamierzam jeść. Jaką miał wtedy fajną minę!!! Nie zapomnę też 3- godzinnego czekania na niedogrzewanej izbie przyjęć, a to był początek stycznia i dość mroźny dzień, nim trafiłam na swój oddział, gdyby nie było ze mną wtedy taty wzięłabym manatki i sobie po prostu poszła. Po przyjściu na oddział byłam zmarznięta i zła, nie mogłam ruszać palcami ani u rąk ani u nóg. Zresztą mi cały czas było zimno. Właściwie teraz, też pisząc ten tekst jestem zlodowaciała.
Przez te 5 miesięcy życia w szpitalu, każdy dzień był wielkim wysiłkiem i walką, zmaganiami ze swoim chorym myśleniem, zmuszaniem się do jedzenia, płaczem, niesamowitym bólem, czymś dla kogoś, kto tego nie przeżywa i nie przeżył, nie do wyobrażenia. Ta walka ciągle trwa i będzie jeszcze długo trwać. Widzę teraz radość w oczach mojej mamy, cieszy się, że jestem w domu, mówi że ładnie wyglądam nie jestem tak bardzo wychudzona, jak jeszcze dwa miesiące temu, gdy podobno wyglądałam okropnie - do mnie to nie dociera, nie mogę zaakceptować tego co jest teraz, jestem za tłusta muszę schudnąć natychmiast wszędzie jest ten okropny tłuszcz!!!!
Mama się cieszy, a ja płaczę, gdzieś w głębi duszy dochodzi do mnie fakt, że ma przecież rację. Czytam na temat tej choroby, staram się zrozumieć swoje postępowanie. Przecież widziałam tyle zdjęć tych szkieletów, ja nie chcę taka być??? A podobno byłam już dość wychudzona. Mama, wtedy miała w oczach łzy, a ja, ja wtedy i tak byłam za gruba.
Najgorsze jest to, że znowu się poddaję, przestaję jeść, a jak zjem to zwymiotuję. Ale z drugiej strony coś za coś - wraca to zgubione, może odepchnięte poczucie kontroli. Nie dociera do mnie to, że mam duży ubytek masy mięśniowej, że nie mam miesiączki....
Czeka mnie zabieg jak trochę dojdę do siebie.
Co się ze mną dzieje, co się musi stać żebym się opamiętała? Jak nazwać to co robię???
Dlaczego niszczenie siebie z jednej strony daje mi tyle siły i taką władzę, a z drugiej powoduje ból i cierpienie, a jednak wygrywa pierwsze???!!!
Dzisiaj mija drugi tydzień od mojego wyjścia ze szpitala. Uświadomiłam sobie, że w szpitalu mimo wszystko czułam się bezpiecznie. Teraz jestem znowu zagubiona,może to nie logiczne, ale czuję się tak jak wtedy,gdy lekarz oświadczył mi, że mój pobyt tam jest konieczny.
Szpital miejsce, gdzie walczyłam ze sobą i ze wszystkimi, gdzie chciałam udowodnić, że nie potrzebuję żadnej pomocy, przecież ja jestem silna i doskonale sobie radzę??? Pamiętam jak po tygodniu pobytu tam, wpadłam do gabinetu lekarza informując go, że natychmiast chcę wyjść do domu, że czuję się doskonale. Jak na początku broniłam się przed uczestnictwem w zajęciach terapeutycznych - czuję się źle i nie mam ochoty... taka była moja wymówka.
Terapia była momentami, a właściwie cały czas, bolesna, nie zapomnę też tego, gdy kiedyś wybiegłam z terapii grupowej i nigdy nie zapomnę jak szybko się wtedy pakowałam, niosąc wszystkie swoje rzeczy przez cały korytarz nie zwracając najmniejszej uwagi na pielęgniarkę, mówiąc jej jedynie, że wychodzę....
Było mnóstwo takich sytuacji, a ja podziwiam personel, że to wytrzymał.
Chęć gubienia zbędnych kalorii i oczywiście niszczenia siebie powodował, że nie przebierałam w środkach min. wybierając się na bieganie, pijąc ziółka przeczyszczające. Niestety osłabiony organizm dał mi się później we znaki. Omdlenia, złe samopoczucie. Po pierwszej nie przespanej nocy w szpitalu, moje pierwsze śniadanie (musiałam chodzić na stołówkę) wyglądało tak: pielęgniarka podaje mi talerz, a ja jej dziękuję - niestety moja odmowa jest zignorowana, ale i tak zjadam swój mały naturalny jogurt. Właśnie to jogurt przez dłuższy czas, był moim jedynym posiłkiem nim trafiłam do szpitala. Nawet otrzymując od lekarza skierowanie do szpitala nie omieszkałam go zapytać, czy w pobliżu szpitala jest sklep, gdzie można kupić wodę i wyżej wspomniany jogurt, bo nic innego nie zamierzam jeść. Jaką miał wtedy fajną minę!!! Nie zapomnę też 3- godzinnego czekania na niedogrzewanej izbie przyjęć, a to był początek stycznia i dość mroźny dzień, nim trafiłam na swój oddział, gdyby nie było ze mną wtedy taty wzięłabym manatki i sobie po prostu poszła. Po przyjściu na oddział byłam zmarznięta i zła, nie mogłam ruszać palcami ani u rąk ani u nóg. Zresztą mi cały czas było zimno. Właściwie teraz, też pisząc ten tekst jestem zlodowaciała.
Przez te 5 miesięcy życia w szpitalu, każdy dzień był wielkim wysiłkiem i walką, zmaganiami ze swoim chorym myśleniem, zmuszaniem się do jedzenia, płaczem, niesamowitym bólem, czymś dla kogoś, kto tego nie przeżywa i nie przeżył, nie do wyobrażenia. Ta walka ciągle trwa i będzie jeszcze długo trwać. Widzę teraz radość w oczach mojej mamy, cieszy się, że jestem w domu, mówi że ładnie wyglądam nie jestem tak bardzo wychudzona, jak jeszcze dwa miesiące temu, gdy podobno wyglądałam okropnie - do mnie to nie dociera, nie mogę zaakceptować tego co jest teraz, jestem za tłusta muszę schudnąć natychmiast wszędzie jest ten okropny tłuszcz!!!!
Mama się cieszy, a ja płaczę, gdzieś w głębi duszy dochodzi do mnie fakt, że ma przecież rację. Czytam na temat tej choroby, staram się zrozumieć swoje postępowanie. Przecież widziałam tyle zdjęć tych szkieletów, ja nie chcę taka być??? A podobno byłam już dość wychudzona. Mama, wtedy miała w oczach łzy, a ja, ja wtedy i tak byłam za gruba.
Najgorsze jest to, że znowu się poddaję, przestaję jeść, a jak zjem to zwymiotuję. Ale z drugiej strony coś za coś - wraca to zgubione, może odepchnięte poczucie kontroli. Nie dociera do mnie to, że mam duży ubytek masy mięśniowej, że nie mam miesiączki....
Czeka mnie zabieg jak trochę dojdę do siebie.
Co się ze mną dzieje, co się musi stać żebym się opamiętała? Jak nazwać to co robię???
Dlaczego niszczenie siebie z jednej strony daje mi tyle siły i taką władzę, a z drugiej powoduje ból i cierpienie, a jednak wygrywa pierwsze???!!!
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?