W związku z borderline
"Gorączkowe wysiłki uniknięcia rzeczywistego lub wyimaginowanego odrzucenia" - wokół tego wszystko się kręci.
U podstaw tego związku leży deklaracja - żyję dla ciebie, bez ciebie moje życie nie miałoby sensu. To, co na początku było wzruszającym wyznaniem, z czasem zmieniło się w: jak mnie zostawisz, to się zabiję. Bardzo obciążający emocjonalnie szantaż.
Niemal wszystko, co robię, może być potencjalnie zagrażające dla naszego związku. Każda nowa znajomość, rozmowa, spotkanie - to ryzyko, że Ją zostawię. Każdy konflikt, nawet drobny - to znak, że już Jej nie kocham. Moja złość - to dla Niej nienawiść. Jeśli spędzam czas sama - odrzucam Ją, bo nie chcę go spędzić wspólnie. Przykłady można by mnożyć. Już samo w sobie jest to bardzo męczące. A to dopiero początek, bo za chorym lękiem przed odrzuceniem idą równie chore reakcje na to wyimaginowane odrzucenie.
Najczęstsza reakcja to rozpaczliwy atak histerycznego płaczu. Połączonego z rzucaniem się po łóżku, czasem też z waleniem pięściami w ścianę i krzyczeniem, że nie ma już po co żyć. A gdy przestało to na mnie robić spodziewane wrażenie, repertuar poszerzył się o wychodzenie w takim stanie z domu (w pidżamie i kapciach, zimą) i szlochanie pod drzwiami sąsiadów. Jeśli zareaguję i przerwę to, co właśnie robię, żeby Ją uspakajać, to jest spora szansa, że po chwili stanę się cudowna, kochana i wspaniała. I jeszcze większa - że przy najbliższej okazji atak się powtórzy. Jeśli nie zareaguję, to utwierdzam Ją w przekonaniu, że Ją odrzuciłam i nie jest już dla mnie ważna. Temat wraca potem tygodniami, ciągle słyszę, że Jej nie wspieram, że Jej emocje nie są dla mnie ważne, że zostawiam Ją samą z Jej problemem. Też mało przyjemnie.
Inna reakcja - transowy spokój i ostentacyjne, metodyczne wyrzucanie na łóżko wszystkich leków, które są w domu. Tu akurat łatwiej sobie poradzić; informacja, że zadzwonię na policję, skutecznie przerywa akcję.
Bywało też, że po ostrzejszej wymianie zdań po prostu zamykała się w swoim pokoju. A potem się okazywało, że się w nim cięła.
Gdy po kilku miesiącach takiej szarpaniny postawiłam wyraźną granicę i zapowiedziałam, że po kolejnej takiej akcji się rozstaniemy, dowiedziałam się, że… szantażuję. I że wobec tego nie pozostawiam Jej żadnego wyboru – żeby mnie nie stracić, będzie musiała uzależnić się od benzodiazepin, łykając je na wszelki wypadek przy każdym pogorszeniu nastroju (z założenia ma łykać doraźnie, gdy jest bardzo źle).
Trudno być sobą i walczyć o siebie, wiedząc, co się będzie potem działo. Bo każda z tych reakcji jest dla mnie wykańczająca. To, że dostrzegam manipulację, nie jest równoznaczne z tym, że umiem się przed nią obronić. Poczucie winy na przykład zostaje, nawet jeśli wyraźnie widzę, że zostało wywołane manipulacją. Więc często odpuszczam i rezygnuję z walki, żeby mieć spokój.
"Impulsywność w co najmniej dwóch sferach, które są potencjalnie autodestrukcyjne (np. wydawanie pieniędzy, seks, nadużywanie substancji, lekkomyślne prowadzenie pojazdów, kompulsywne jedzenie)" - a to jest jeszcze trudniejsze.
O ile kompulsywne jedzenie samo w sobie nie ma dla naszego związku większego znaczenia, to idące za tym wydawanie pieniędzy już tak. Zwłaszcza wtedy, gdy dzień przed terminem płacenia czynszu za wynajęte mieszkanie okazuje się, że na koncie nie ma przeznaczonych na to pieniędzy, bo Ona akurat miała taki ciąg, że wydała kilkaset złotych na objadanie się wymyślnymi frykasami. Albo gdy w połowie miesiąca dowiaduję się, że do kolejnej wypłaty mamy kilkadziesiąt złotych, z tego samego powodu. W nieco mniej spektakularnej wersji sytuacja powtarza się regularnie. Za każdym razem jest wielkie przepraszanie, obietnice, że już nigdy więcej, oddawanie mi całej gotówki i wszystkich kart… a po kilku tygodniach powtórka.
Trudno poczuć się bezpiecznie w związku, w którym nawet zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb zależy od nasilenia Jej objawów.
Impulsywny seks – a to z kolei najbardziej boli. Ciągle słyszę, że jestem jedyna, najważniejsza, że nigdy mnie nie zostawi. Że kocha mnie nad życie, że nie chce mnie krzywdzić. I wiem, że jak to mówi, to mówi prawdę. A potem się dowiaduję, że przez rok byłam zdradzana. Boli.
Z kilkoma przypadkowymi mężczyznami, poznanymi w Internecie. Boli podwójnie.
Seks z założenia był mocno przemocowy, umowa za każdym razem obejmowała również fizyczną krzywdę. Do bólu dołącza przerażenie. I to wszystko za pieniądze. Rozsypuję się.
Trudno poczuć się w takim związku ważną, atrakcyjną, kochaną. Trudno ufać, trudno być blisko.
A jeszcze trudniej robi się, gdy rok po wyjściu na jaw tych zdrad, po wielkim żalu, deklaracjach budowania wszystkiego od nowa, zmienianiu numeru telefonu nawet – okazuje się, że Ona wcale nie zerwała kontaktów z tymi mężczyznami. Przez cały czas wymieniała z nimi maile, wspominała stare spotkania, proponowała nowe, które potem co prawda w ostatniej chwili odwoływała… Już nie zdradzała fizycznie, ale właściwie każdego z tych maili można by uznać za swoistą zdradę.
A jednocześnie, paradoksalnie, w tym samym czasie tak obsesyjnie bała się tego, że ja chcę Ją zdradzić albo zostawić, że kontrolowała każdy mój ruch. Śledziła forum, które miało być miejscem tylko dla mnie; regularnie włamywała się do mojego archiwum GG, czytając na bieżąco wszystkie moje rozmowy; przeszukiwała moje pliki na komputerze, szukając szczegółowych zapisków, które robię po każdej sesji terapeutycznej…
Już nie wiem, czy to w ogóle należy przypisywać do któregoś kryterium diagnostycznego?
Paranoiczne myśli niby tam są, ale podobno przelotne... A bawienie się ludźmi? Może do niestabilnych związków interpersonalnych pasuje?
Mniejsza z tym.
Ważne pytanie, które się w tym związku pojawia - co można usprawiedliwić chorobą?
Szlag mnie trafia, jak słyszę "to było silniejsze ode mnie". Jak słyszę "bo ja jestem chora", to przestaję nad sobą panować. Diagnoza "borderline" wyjaśnia, skąd się biorą pewne mechanizmy, dlaczego emocje są tak niestabilne, czemu tak trudno nad sobą zapanować. Ale czy usprawiedliwia wszystkie zachowania? Ja się na takie usprawiedliwienie nie zgadzam!
Nie zgadzam się... ale zapytana, jak mogę być z kimś, kto mnie zdradzał, odpowiadam: "bo to nie była taka normalna zdrada..."
U podstaw tego związku leży deklaracja - żyję dla ciebie, bez ciebie moje życie nie miałoby sensu. To, co na początku było wzruszającym wyznaniem, z czasem zmieniło się w: jak mnie zostawisz, to się zabiję. Bardzo obciążający emocjonalnie szantaż.
Niemal wszystko, co robię, może być potencjalnie zagrażające dla naszego związku. Każda nowa znajomość, rozmowa, spotkanie - to ryzyko, że Ją zostawię. Każdy konflikt, nawet drobny - to znak, że już Jej nie kocham. Moja złość - to dla Niej nienawiść. Jeśli spędzam czas sama - odrzucam Ją, bo nie chcę go spędzić wspólnie. Przykłady można by mnożyć. Już samo w sobie jest to bardzo męczące. A to dopiero początek, bo za chorym lękiem przed odrzuceniem idą równie chore reakcje na to wyimaginowane odrzucenie.
Najczęstsza reakcja to rozpaczliwy atak histerycznego płaczu. Połączonego z rzucaniem się po łóżku, czasem też z waleniem pięściami w ścianę i krzyczeniem, że nie ma już po co żyć. A gdy przestało to na mnie robić spodziewane wrażenie, repertuar poszerzył się o wychodzenie w takim stanie z domu (w pidżamie i kapciach, zimą) i szlochanie pod drzwiami sąsiadów. Jeśli zareaguję i przerwę to, co właśnie robię, żeby Ją uspakajać, to jest spora szansa, że po chwili stanę się cudowna, kochana i wspaniała. I jeszcze większa - że przy najbliższej okazji atak się powtórzy. Jeśli nie zareaguję, to utwierdzam Ją w przekonaniu, że Ją odrzuciłam i nie jest już dla mnie ważna. Temat wraca potem tygodniami, ciągle słyszę, że Jej nie wspieram, że Jej emocje nie są dla mnie ważne, że zostawiam Ją samą z Jej problemem. Też mało przyjemnie.
Inna reakcja - transowy spokój i ostentacyjne, metodyczne wyrzucanie na łóżko wszystkich leków, które są w domu. Tu akurat łatwiej sobie poradzić; informacja, że zadzwonię na policję, skutecznie przerywa akcję.
Bywało też, że po ostrzejszej wymianie zdań po prostu zamykała się w swoim pokoju. A potem się okazywało, że się w nim cięła.
Gdy po kilku miesiącach takiej szarpaniny postawiłam wyraźną granicę i zapowiedziałam, że po kolejnej takiej akcji się rozstaniemy, dowiedziałam się, że… szantażuję. I że wobec tego nie pozostawiam Jej żadnego wyboru – żeby mnie nie stracić, będzie musiała uzależnić się od benzodiazepin, łykając je na wszelki wypadek przy każdym pogorszeniu nastroju (z założenia ma łykać doraźnie, gdy jest bardzo źle).
Trudno być sobą i walczyć o siebie, wiedząc, co się będzie potem działo. Bo każda z tych reakcji jest dla mnie wykańczająca. To, że dostrzegam manipulację, nie jest równoznaczne z tym, że umiem się przed nią obronić. Poczucie winy na przykład zostaje, nawet jeśli wyraźnie widzę, że zostało wywołane manipulacją. Więc często odpuszczam i rezygnuję z walki, żeby mieć spokój.
"Impulsywność w co najmniej dwóch sferach, które są potencjalnie autodestrukcyjne (np. wydawanie pieniędzy, seks, nadużywanie substancji, lekkomyślne prowadzenie pojazdów, kompulsywne jedzenie)" - a to jest jeszcze trudniejsze.
O ile kompulsywne jedzenie samo w sobie nie ma dla naszego związku większego znaczenia, to idące za tym wydawanie pieniędzy już tak. Zwłaszcza wtedy, gdy dzień przed terminem płacenia czynszu za wynajęte mieszkanie okazuje się, że na koncie nie ma przeznaczonych na to pieniędzy, bo Ona akurat miała taki ciąg, że wydała kilkaset złotych na objadanie się wymyślnymi frykasami. Albo gdy w połowie miesiąca dowiaduję się, że do kolejnej wypłaty mamy kilkadziesiąt złotych, z tego samego powodu. W nieco mniej spektakularnej wersji sytuacja powtarza się regularnie. Za każdym razem jest wielkie przepraszanie, obietnice, że już nigdy więcej, oddawanie mi całej gotówki i wszystkich kart… a po kilku tygodniach powtórka.
Trudno poczuć się bezpiecznie w związku, w którym nawet zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb zależy od nasilenia Jej objawów.
Impulsywny seks – a to z kolei najbardziej boli. Ciągle słyszę, że jestem jedyna, najważniejsza, że nigdy mnie nie zostawi. Że kocha mnie nad życie, że nie chce mnie krzywdzić. I wiem, że jak to mówi, to mówi prawdę. A potem się dowiaduję, że przez rok byłam zdradzana. Boli.
Z kilkoma przypadkowymi mężczyznami, poznanymi w Internecie. Boli podwójnie.
Seks z założenia był mocno przemocowy, umowa za każdym razem obejmowała również fizyczną krzywdę. Do bólu dołącza przerażenie. I to wszystko za pieniądze. Rozsypuję się.
Trudno poczuć się w takim związku ważną, atrakcyjną, kochaną. Trudno ufać, trudno być blisko.
A jeszcze trudniej robi się, gdy rok po wyjściu na jaw tych zdrad, po wielkim żalu, deklaracjach budowania wszystkiego od nowa, zmienianiu numeru telefonu nawet – okazuje się, że Ona wcale nie zerwała kontaktów z tymi mężczyznami. Przez cały czas wymieniała z nimi maile, wspominała stare spotkania, proponowała nowe, które potem co prawda w ostatniej chwili odwoływała… Już nie zdradzała fizycznie, ale właściwie każdego z tych maili można by uznać za swoistą zdradę.
A jednocześnie, paradoksalnie, w tym samym czasie tak obsesyjnie bała się tego, że ja chcę Ją zdradzić albo zostawić, że kontrolowała każdy mój ruch. Śledziła forum, które miało być miejscem tylko dla mnie; regularnie włamywała się do mojego archiwum GG, czytając na bieżąco wszystkie moje rozmowy; przeszukiwała moje pliki na komputerze, szukając szczegółowych zapisków, które robię po każdej sesji terapeutycznej…
Już nie wiem, czy to w ogóle należy przypisywać do któregoś kryterium diagnostycznego?
Paranoiczne myśli niby tam są, ale podobno przelotne... A bawienie się ludźmi? Może do niestabilnych związków interpersonalnych pasuje?
Mniejsza z tym.
Ważne pytanie, które się w tym związku pojawia - co można usprawiedliwić chorobą?
Szlag mnie trafia, jak słyszę "to było silniejsze ode mnie". Jak słyszę "bo ja jestem chora", to przestaję nad sobą panować. Diagnoza "borderline" wyjaśnia, skąd się biorą pewne mechanizmy, dlaczego emocje są tak niestabilne, czemu tak trudno nad sobą zapanować. Ale czy usprawiedliwia wszystkie zachowania? Ja się na takie usprawiedliwienie nie zgadzam!
Nie zgadzam się... ale zapytana, jak mogę być z kimś, kto mnie zdradzał, odpowiadam: "bo to nie była taka normalna zdrada..."
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Świetne! | 80% | [4 głosów] | |
Bardzo dobre | 20% | [1 głos] | |
Dobre | 0% | [Brak oceny] | |
Średnie | 0% | [Brak oceny] | |
Słabe | 0% | [Brak oceny] |