Dzień, w którym pękło niebo (część I)
Wtorek.
Po południu wróciłam od rodziców do domu i zastałam A. szykującą się na rozmowę kwalifikacyjną. Okazało się, że nie ma żadnych odpowiednich rajstop - pożyczyłam jej swoje, po czym ona pojechała na rozmowę, a ja do pracy na noc. Wieczorem co jakiś czas wymieniałyśmy smsy, z których wynikało, że rozmowa mocno się przedłużyła. Długo nie mogłam się doczekać na informację, że A. jest już w domu, w końcu nieco zirytowana poszłam spać.
Środa.
W drodze z pracy dostałam smsa z informacją, że A. nie dotarła poprzedniego dnia do domu, właśnie teraz wraca z wczorajszej rozmowy. Zrobiło mi się słabo. Z trudem wsiadłam do tramwaju, bo nogi miałam zupełnie sztywne. Chciałam spytać, o co chodzi, co się dzieje?? Ale nie spytałam. Bałam się. Tego, że dostanę jakąś zdawkową odpowiedź. Ale też tego, że dostanę bardzo konkretną i się w tym tramwaju rozsypię. Przed oczami wyświetlały mi się najbardziej przerażające wizje. Próbowałam je odsunąć, przekonywałam samą siebie, że na pewno istnieje jakieś sensowne wyjaśnienie tej sytuacji, tylko ja go teraz nie widzę. Zaraz wrócę do domu, usłyszę je i zacznę się śmiać ze swojej paranoicznej wyobraźni.
Gdy wróciłam, A. była zamknięta w swoim pokoju. Uznałam, że śpi, więc nie będę jej teraz budzić, bo i tak zaraz muszę wyjść, więc nie zdążymy porozmawiać. Ładnie zracjonalizowałam swoją ucieczkę przed konfrontacją i wyszłam. Nadal walczyłam ze swoją wyobraźnią i męczyłam się z tym, że nic nie wiem, ale jednak z jakiegoś powodu wolałam w tamtej chwili to, niż wiedzę.
Załatwiłam, co musiałam, i wróciłam, tym razem już zdecydowana na poważną rozmowę. Nic z tego - wróciłam do pustego mieszkania. W tym momencie ostatecznie przestałam cokolwiek rozumieć. Byłam pewna, że skoro A. gdzieś poszła, to znaczy, że nic złego jej się nie stało. A jeśli nic złego się nie stało, to gdzie spędziła noc?? Zaczęłam płakać. Płacząc, wysłałam jej smsa z pytaniem, czy zamierza wrócić jutro rano? Odpowiedź: "Nie. Pojechałam do prywatnego gabinetu ginekologicznego". Przestałam płakać. Przez ułamek sekundy poczułam ulgę. Dopiero w następnej zaczął do mnie docierać sens tych słów. Chciałam coś zrobić, napisać, zaproponować, że do niej przyjadę... nie umiałam. Siedziałam na kanapie, wpatrywałam się w tego smsa i nie byłam w stanie zareagować. A potem doszłam do wniosku, że ja przecież wcale jeszcze nie wiem, co się stało. Mam fragmenty układanki, które pasują mi do jakiejś całości... ale nie jest powiedziane, że tak musiało być! Może brakuje mi jakiejś istotnej informacji, która wszystko zmienia? I uwierzyłam w to, że nadal jestem w punkcie wyjścia i nic jeszcze nie wiem. A żeby nie zwariować, czekając, aż się dowiem, wybrałam się na wycieczkę do odległej biblioteki. Jechałam znanym tramwajem, znaną trasą, słuchałam sobie muzyki... i wszystko było takie normalne. Słońce świeciło, ludzie w tramwaju byli tacy zwyczajni... To przecież niemożliwe, żeby wydarzyło się coś złego, jak cały świat jest taki normalny, może nawet pogodny, prawda?!
W końcu musiałam wrócić. Im bliżej domu, tym bardziej znowu zaczynałam się bać. Wiedziałam, że dłużej już nie mogę tego odwlekać, zaraz się dowiem... ale jednak ciągle miałam nadzieję, że dowiem się czegoś, co mi jeszcze do tej pory nie przyszło do głowy.
Ten moment.
Wchodzę do domu. Drzwi od pokoju A. są przymknięte. Czekam, czy mnie zawoła. Nie woła. Wiem, że muszę tam pójść, musimy w końcu porozmawiać. Zaczynam się panicznie bać. Stoję w przedpokoju jak sparaliżowana. Co ja mam powiedzieć?? O co spytać?? I czy ona będzie ze mną chciała w ogóle rozmawiać? W końcu wchodzę. A. leży w łóżku, siadam koło niej. Pyta mnie, gdzie byłam. Odpowiadam krótko, nie chcę już tego przeciągać. Pytam, gdzie ona była, co się działo.
Spojrzenie, które mówi wszystko. Dopiero w tej chwili przestaję mieć złudzenia. Dopiero teraz WIEM, co się stało. A. po dłuższym milczeniu wyszeptała tylko: "Twoje rajstopy są porwane..." (zapamiętam te słowa na zawsze). Czuję, że gardło mi się zaciska, za chwilę nie będę w stanie nic powiedzieć. Jeszcze tylko upewniam się, czy dostała tabletkę "po". Potwierdza, po czym odwraca się twarzą do ściany.
A świat zaczyna się walić. Jakkolwiek banalnie to brzmi... Nie myślę o niczym konkretnym, nie czuję niczego, co potrafiłabym nazwać. Czuję, jak wszystko się wali. Nie wiem, co zrobić. Wiem, że nic już nie powiem. Siedzę tam, gdzie siedziałam. Kładę A. rękę na ramieniu. Na nic więcej się nie odważę. Po jakimś czasie mówi, żebym się koło niej położyła. Kładę się za jej plecami. Łóżko jest wąskie, ale staram się leżeć tak, żeby jej nie dotykać. Tylko rękę dalej trzymam na ramieniu.
Leżymy... nie wiem, jak długo. Nie rozmawiamy. Wiem, co się stało, ale bardzo powoli dociera do mnie znaczenie tego, co wiem. Powtarzam sobie w myślach słowo "gwałt", widzę je przed oczami. Nie wiem jeszcze, że żadna z nas nie wypowie go na głos przez wiele miesięcy. Czuję się odrętwiała. Nie potrafię wyjść myślami poza: "wszystko się zawaliło". Ani poczuć nic konkretnego. Tylko bardzo rozmyte i wymieszane uczucie czegoś negatywnego.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że ja czuję wiele różnych rzeczy i nawet potrafię je nazwać. Przede wszystkim strach. O to, co będzie dalej. Jak my teraz będziemy żyć? Czy poradzimy sobie jakoś? Czy z tym można sobie w ogóle poradzić? Bezradność... bo nawet jeśli można, to ja nie mam pojęcia, jak. Ja nawet nie wiem, co miałabym teraz powiedzieć... nic nie wiem. Żal, że pewnie już nigdy nie będzie tak, jak było... i wściekłość, że ktoś mógł tak po prostu to zniszczyć!
Czuję, że zaczynam drżeć. Drży całe moje ciało. Mięśnie twarzy, rąk, brzucha, nóg... nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego. A potem zaczynam płakać. Najpierw bezgłośnie, ale po chwili nie jestem już w stanie się opanować i wybucham. A. odwraca się od ściany, przytula mnie. Wtulam się w nią i łkam. Pierwszy raz, odkąd się znamy, zdarza mi się przy niej płakać. Gdy trochę się uspokajam, przechodzi mi przez myśl, że chyba zamieniłyśmy się rolami, skoro to ja płakałam, a ona mnie przytulała.
Potem, gdy już jesteśmy w stanie mówić, A. sięga pod poduszkę i wciska mi coś w dłoń ze słowami: "zabierz to ode mnie". Żyletkę. Potem przypadkiem widzę, co zdążyła już sobie nią zrobić. I zdaję sobie sprawę, że nie jestem teraz w stanie ogarnąć wszystkich konsekwencji, jakie ta noc będzie miała. Dla niej, dla mnie, dla nas.
***
Ten artykuł miał wyglądać zupełnie inaczej. Wydarzenia tych dwóch dni zamierzałam tylko krótko zasygnalizować, a potem skupić się na konsekwencjach właśnie. Ale jak się do tego zabrałam, to okazało się, że nie jestem w stanie się przez ten wstęp tak gładko prześlizgnąć. Chyba potrzebowałam opisać to właśnie tak. Pozwoliłam sobie więc na dopisanie w tytule "część I", bo ten dalszy ciąg, o który od początku mi chodziło, też zamierzam dopisać. Tylko nie w tej chwili, bo pisanie tego okazało się bardzo wyczerpujące emocjonalnie. I raczej jako osobny artykuł, bo ten i tak jest już dość długi.
Po południu wróciłam od rodziców do domu i zastałam A. szykującą się na rozmowę kwalifikacyjną. Okazało się, że nie ma żadnych odpowiednich rajstop - pożyczyłam jej swoje, po czym ona pojechała na rozmowę, a ja do pracy na noc. Wieczorem co jakiś czas wymieniałyśmy smsy, z których wynikało, że rozmowa mocno się przedłużyła. Długo nie mogłam się doczekać na informację, że A. jest już w domu, w końcu nieco zirytowana poszłam spać.
Środa.
W drodze z pracy dostałam smsa z informacją, że A. nie dotarła poprzedniego dnia do domu, właśnie teraz wraca z wczorajszej rozmowy. Zrobiło mi się słabo. Z trudem wsiadłam do tramwaju, bo nogi miałam zupełnie sztywne. Chciałam spytać, o co chodzi, co się dzieje?? Ale nie spytałam. Bałam się. Tego, że dostanę jakąś zdawkową odpowiedź. Ale też tego, że dostanę bardzo konkretną i się w tym tramwaju rozsypię. Przed oczami wyświetlały mi się najbardziej przerażające wizje. Próbowałam je odsunąć, przekonywałam samą siebie, że na pewno istnieje jakieś sensowne wyjaśnienie tej sytuacji, tylko ja go teraz nie widzę. Zaraz wrócę do domu, usłyszę je i zacznę się śmiać ze swojej paranoicznej wyobraźni.
Gdy wróciłam, A. była zamknięta w swoim pokoju. Uznałam, że śpi, więc nie będę jej teraz budzić, bo i tak zaraz muszę wyjść, więc nie zdążymy porozmawiać. Ładnie zracjonalizowałam swoją ucieczkę przed konfrontacją i wyszłam. Nadal walczyłam ze swoją wyobraźnią i męczyłam się z tym, że nic nie wiem, ale jednak z jakiegoś powodu wolałam w tamtej chwili to, niż wiedzę.
Załatwiłam, co musiałam, i wróciłam, tym razem już zdecydowana na poważną rozmowę. Nic z tego - wróciłam do pustego mieszkania. W tym momencie ostatecznie przestałam cokolwiek rozumieć. Byłam pewna, że skoro A. gdzieś poszła, to znaczy, że nic złego jej się nie stało. A jeśli nic złego się nie stało, to gdzie spędziła noc?? Zaczęłam płakać. Płacząc, wysłałam jej smsa z pytaniem, czy zamierza wrócić jutro rano? Odpowiedź: "Nie. Pojechałam do prywatnego gabinetu ginekologicznego". Przestałam płakać. Przez ułamek sekundy poczułam ulgę. Dopiero w następnej zaczął do mnie docierać sens tych słów. Chciałam coś zrobić, napisać, zaproponować, że do niej przyjadę... nie umiałam. Siedziałam na kanapie, wpatrywałam się w tego smsa i nie byłam w stanie zareagować. A potem doszłam do wniosku, że ja przecież wcale jeszcze nie wiem, co się stało. Mam fragmenty układanki, które pasują mi do jakiejś całości... ale nie jest powiedziane, że tak musiało być! Może brakuje mi jakiejś istotnej informacji, która wszystko zmienia? I uwierzyłam w to, że nadal jestem w punkcie wyjścia i nic jeszcze nie wiem. A żeby nie zwariować, czekając, aż się dowiem, wybrałam się na wycieczkę do odległej biblioteki. Jechałam znanym tramwajem, znaną trasą, słuchałam sobie muzyki... i wszystko było takie normalne. Słońce świeciło, ludzie w tramwaju byli tacy zwyczajni... To przecież niemożliwe, żeby wydarzyło się coś złego, jak cały świat jest taki normalny, może nawet pogodny, prawda?!
W końcu musiałam wrócić. Im bliżej domu, tym bardziej znowu zaczynałam się bać. Wiedziałam, że dłużej już nie mogę tego odwlekać, zaraz się dowiem... ale jednak ciągle miałam nadzieję, że dowiem się czegoś, co mi jeszcze do tej pory nie przyszło do głowy.
Ten moment.
Wchodzę do domu. Drzwi od pokoju A. są przymknięte. Czekam, czy mnie zawoła. Nie woła. Wiem, że muszę tam pójść, musimy w końcu porozmawiać. Zaczynam się panicznie bać. Stoję w przedpokoju jak sparaliżowana. Co ja mam powiedzieć?? O co spytać?? I czy ona będzie ze mną chciała w ogóle rozmawiać? W końcu wchodzę. A. leży w łóżku, siadam koło niej. Pyta mnie, gdzie byłam. Odpowiadam krótko, nie chcę już tego przeciągać. Pytam, gdzie ona była, co się działo.
Spojrzenie, które mówi wszystko. Dopiero w tej chwili przestaję mieć złudzenia. Dopiero teraz WIEM, co się stało. A. po dłuższym milczeniu wyszeptała tylko: "Twoje rajstopy są porwane..." (zapamiętam te słowa na zawsze). Czuję, że gardło mi się zaciska, za chwilę nie będę w stanie nic powiedzieć. Jeszcze tylko upewniam się, czy dostała tabletkę "po". Potwierdza, po czym odwraca się twarzą do ściany.
A świat zaczyna się walić. Jakkolwiek banalnie to brzmi... Nie myślę o niczym konkretnym, nie czuję niczego, co potrafiłabym nazwać. Czuję, jak wszystko się wali. Nie wiem, co zrobić. Wiem, że nic już nie powiem. Siedzę tam, gdzie siedziałam. Kładę A. rękę na ramieniu. Na nic więcej się nie odważę. Po jakimś czasie mówi, żebym się koło niej położyła. Kładę się za jej plecami. Łóżko jest wąskie, ale staram się leżeć tak, żeby jej nie dotykać. Tylko rękę dalej trzymam na ramieniu.
Leżymy... nie wiem, jak długo. Nie rozmawiamy. Wiem, co się stało, ale bardzo powoli dociera do mnie znaczenie tego, co wiem. Powtarzam sobie w myślach słowo "gwałt", widzę je przed oczami. Nie wiem jeszcze, że żadna z nas nie wypowie go na głos przez wiele miesięcy. Czuję się odrętwiała. Nie potrafię wyjść myślami poza: "wszystko się zawaliło". Ani poczuć nic konkretnego. Tylko bardzo rozmyte i wymieszane uczucie czegoś negatywnego.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że ja czuję wiele różnych rzeczy i nawet potrafię je nazwać. Przede wszystkim strach. O to, co będzie dalej. Jak my teraz będziemy żyć? Czy poradzimy sobie jakoś? Czy z tym można sobie w ogóle poradzić? Bezradność... bo nawet jeśli można, to ja nie mam pojęcia, jak. Ja nawet nie wiem, co miałabym teraz powiedzieć... nic nie wiem. Żal, że pewnie już nigdy nie będzie tak, jak było... i wściekłość, że ktoś mógł tak po prostu to zniszczyć!
Czuję, że zaczynam drżeć. Drży całe moje ciało. Mięśnie twarzy, rąk, brzucha, nóg... nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego. A potem zaczynam płakać. Najpierw bezgłośnie, ale po chwili nie jestem już w stanie się opanować i wybucham. A. odwraca się od ściany, przytula mnie. Wtulam się w nią i łkam. Pierwszy raz, odkąd się znamy, zdarza mi się przy niej płakać. Gdy trochę się uspokajam, przechodzi mi przez myśl, że chyba zamieniłyśmy się rolami, skoro to ja płakałam, a ona mnie przytulała.
Potem, gdy już jesteśmy w stanie mówić, A. sięga pod poduszkę i wciska mi coś w dłoń ze słowami: "zabierz to ode mnie". Żyletkę. Potem przypadkiem widzę, co zdążyła już sobie nią zrobić. I zdaję sobie sprawę, że nie jestem teraz w stanie ogarnąć wszystkich konsekwencji, jakie ta noc będzie miała. Dla niej, dla mnie, dla nas.
***
Ten artykuł miał wyglądać zupełnie inaczej. Wydarzenia tych dwóch dni zamierzałam tylko krótko zasygnalizować, a potem skupić się na konsekwencjach właśnie. Ale jak się do tego zabrałam, to okazało się, że nie jestem w stanie się przez ten wstęp tak gładko prześlizgnąć. Chyba potrzebowałam opisać to właśnie tak. Pozwoliłam sobie więc na dopisanie w tytule "część I", bo ten dalszy ciąg, o który od początku mi chodziło, też zamierzam dopisać. Tylko nie w tej chwili, bo pisanie tego okazało się bardzo wyczerpujące emocjonalnie. I raczej jako osobny artykuł, bo ten i tak jest już dość długi.
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?