Dialog z destrukcją (DzD).
Dialog z destrukcją (DzD).
Czym jest destrukcja? Świadomym i celowym zadawaniu sobie bólu, niszczeniem siebie z pełną determinacją, unicestwianiem się kawałek o po kawałku, rozpadem, rozkładem każdej swojej sfery życia. To dlaczego to robimy? Jest wiele powodów. Chęć zwrócenia na siebie uwagi albo ukarania i upokorzenia. Czasami by poczuć cokolwiek, by zniwelować ból psychiczny, a czasami po prostu nie możemy już przestać. Bo od destrukcji można się uzależnić i to dość łatwo. Jedynym lekarstwem na ten stan jest terapia łączona z abstynencją. Swojego rodzaju detoks.
A zwykle zaczyna się tak niewinnie. U mnie pierwszy raz miał mnie unicestwić w 100 procentach. Ale nie tylko mi się to nie udało, to jeszcze dostałam mocno po uszach. Wszyscy byli mocno oburzeni tym co sobie zrobiłam, nie kryli dezaprobaty. Nie powiedziałam im prawdy.
Kolejny raz zdarzył się po 2 czy 3 miesiącach w dość specyficznym środowisku, gdzie destrukcja była na topie, tzw. Fala. Jeden pacjent się okaleczył, to następnego dnia kolejny i tak w kółko. Więc na społecznościach ciągle się o tym mówiło. TRZEBA ROZMAWIAĆ, A NIE DEMONSTROWAĆ. Ale pomimo tego hasła, bardzo chciałam być zauważona i zaopiekowana tak jak inni, więc dałam upust. Co najlepsze nie przyznałam się od razu, samo wyszło przy powtórnej morfologii. Moja logika była powalająca.
Przy kolejnych razach wpadałam w swojego rodzaju trans. Moje myśli szalały. Zafascynowana niszczeniem swojego ciała, nauczyłam się znosić ból. Nic się nie liczyło poza tym, by się ukarać. By następnego ranka móc spojrzeć na swoje poranione ciało, by potem nienawidzić się jeszcze bardziej. Nikomu nie pokazywałam swoich dokonań, to było mojego rodzaju tabu. Część zaburzonego Ja chcącego za wszelką cenę swojej samozagłady. Po takim transie, byłam kompletnie wypluta psychicznie, a gojenie się ciała powodowało u mnie złość, która potęgowała z dnia na dzień. Bywały takie dni, że chciałam pokazać swoje oszpecone ciało całemu światu, by zademonstrować jaka to ja popier*** jestem, jak bardzo nie zgadzam się z rzeczywistością, jak jej w ogóle nie rozumiem i nie akceptuję. Potem zwalałam winę na normalnych- to przecież oni są zaburzeni, że nie potrafią zaakceptować mnie taką jaką jestem. Co im do sposobu powstawania moich blizn? Teraz wiem, jak bardzo byłam w błędzie
W bardzo szybko uzależniłam się od zadawania sobie bólu. Już chyba po trzecim razie, nie potrafiłam się opanować. Próbowałam jakoś przerwać ten chory proces, ale zwykle moje wysiłki nie przynosiły wymiernego efektu i prędzej czy później znowu sięgałam w znany mi sposób odreagowania całego zła świata, całej pokręconej i okropnie bolesnej psyche na sobie.
Najpierw uciekałam przed nią w długie spacery. Maszerowałam kilometrami, by potem wyczerpana paść na łóżko i nie mieć już sił na żadne głupoty. Potem zaczęłam wymiennie niszczyć rzeczy. Miliony potarganych gazet, zeszytów. Wyżywałam się na papierze oddając się w trans rysunku, tępiłam struny na gitarze, zagłuszałam swoje myśli głośnią muzyką. Ale po pewnym czasie ona zawsze wracała do mnie dwa razy silniejsza. Zastanawiałam się co ja robię takiego źle. Przecież próbuję uciec z jej ramion, więc dlaczego ciągle polegam? Wyjaśnienie było banalnie proste: bo uciekam, a powinnam się z nią zderzyć i skonfrontować. I tak się zaczął mój dialog z destrukcją. Na początku pełny złości, żalu i krzyku. Krzyczałyśmy obie, każda próbująca wmówić drugiej stronie swoje racje. Po takiej kłótni z reguły zawsze musiałam coś zniszczyć, a że nie chciałam dać drugiej stronie satysfakcję, to niszczyłam najpierw swoje talenty, a potem swoje produkcje czy zdjęcia, wydzierając się w duchu jak ja bardzo siebie nienawidzę i jak bardzo mam siebie już dość! Byłam załamana- bo wszelkie próby dogadania się z nią, powodowały u mnie wypranie mózgownicy tak, że następnego dnia nie było co zbierać. Nie chciałam tak żyć. Długo myślałam co powinnam zrobić, by w końcu udało mi się wyrwać z jej objęć i...
Wpadłam na chytry plan. Postanowiłam ją oszukać, zrobić w bambuko. A że ja uwielbiam robić w konia wiele osób wokół mnie, więc mogło to być tym razem moje destrukcyjne Ja. To miało szansę się udać. Zaczęłam z nią rozmawiać, nie krzyczeć, nauczyłam się ją słyszeć i akceptować to, że jest. I nie wiadomo kiedy weszłam z nią w swego rodzaju dialog, który potem przerodził się całkiem konstrukcyjną rozmowę. Zaczęłam od czegoś, co na początku mojego leczenia, jeszcze na oddziale młodzieżowym, doprowadzało mnie do szału. Pozwalałam się jej wykrzyczeć, zbluzgać, by w momencie, gdy była pewna, że wygrała ni to z gruchy i pietruchy spoważnieć, wbić w nią wzrok, ułożyć dłonie w specyficzny sposób i rzec: Z czym to wiążesz? Że co? - odpowiadała- słuchasz mnie w ogóle?! Oczywiście, że cię słucham. To dlaczego pierd*** takie głupoty?! Jesteś na mnie zła? To chyba oczywiste! Z czym wiążesz swoja złość? No normalnie zaraz coś rozwalę!! Spokojnie, z czym to... wiążesz. Destrukcja zwykle nie wytrzymywała tego zbyt długo, trzaskała drzwiami i udawała obrażoną na kilka dni. Cenne spokojne dni. Potem oczywiście wracała nieokrzesana, by mnie przechytrzyć, kończyło się tym samym. Po kilku takich nieowocnych dyskusjach kończyłam jej monolog słowami: Przyjdź jak będziesz gotowa ze mną porozmawiać. Skończyło się na tym, że teraz jesteśmy w stanie ze sobą konstruktywnie rozmawiać, chociaż ta rozmowa jest okropnie bolesna, bo ona zwykle chce postawić na swoim. Ale ja tam się nie dam!
Tak więc znalazłam swój złoty środek, by po części ujarzmić swoje poranione Ja. Nie powiem, bym wygrywała każdą bitwę, ale coraz częściej to ona odchodzi z kwitkiem, co mnie bardzo cieszy, dzięki czemu jestem spokojniejsza i coraz silniejsza do ponownej konfrontacji.
Powtórzę jeszcze raz: Trzeba rozmawiać, nie demonstrować. Powodzenia :)
Czym jest destrukcja? Świadomym i celowym zadawaniu sobie bólu, niszczeniem siebie z pełną determinacją, unicestwianiem się kawałek o po kawałku, rozpadem, rozkładem każdej swojej sfery życia. To dlaczego to robimy? Jest wiele powodów. Chęć zwrócenia na siebie uwagi albo ukarania i upokorzenia. Czasami by poczuć cokolwiek, by zniwelować ból psychiczny, a czasami po prostu nie możemy już przestać. Bo od destrukcji można się uzależnić i to dość łatwo. Jedynym lekarstwem na ten stan jest terapia łączona z abstynencją. Swojego rodzaju detoks.
A zwykle zaczyna się tak niewinnie. U mnie pierwszy raz miał mnie unicestwić w 100 procentach. Ale nie tylko mi się to nie udało, to jeszcze dostałam mocno po uszach. Wszyscy byli mocno oburzeni tym co sobie zrobiłam, nie kryli dezaprobaty. Nie powiedziałam im prawdy.
Kolejny raz zdarzył się po 2 czy 3 miesiącach w dość specyficznym środowisku, gdzie destrukcja była na topie, tzw. Fala. Jeden pacjent się okaleczył, to następnego dnia kolejny i tak w kółko. Więc na społecznościach ciągle się o tym mówiło. TRZEBA ROZMAWIAĆ, A NIE DEMONSTROWAĆ. Ale pomimo tego hasła, bardzo chciałam być zauważona i zaopiekowana tak jak inni, więc dałam upust. Co najlepsze nie przyznałam się od razu, samo wyszło przy powtórnej morfologii. Moja logika była powalająca.
Przy kolejnych razach wpadałam w swojego rodzaju trans. Moje myśli szalały. Zafascynowana niszczeniem swojego ciała, nauczyłam się znosić ból. Nic się nie liczyło poza tym, by się ukarać. By następnego ranka móc spojrzeć na swoje poranione ciało, by potem nienawidzić się jeszcze bardziej. Nikomu nie pokazywałam swoich dokonań, to było mojego rodzaju tabu. Część zaburzonego Ja chcącego za wszelką cenę swojej samozagłady. Po takim transie, byłam kompletnie wypluta psychicznie, a gojenie się ciała powodowało u mnie złość, która potęgowała z dnia na dzień. Bywały takie dni, że chciałam pokazać swoje oszpecone ciało całemu światu, by zademonstrować jaka to ja popier*** jestem, jak bardzo nie zgadzam się z rzeczywistością, jak jej w ogóle nie rozumiem i nie akceptuję. Potem zwalałam winę na normalnych- to przecież oni są zaburzeni, że nie potrafią zaakceptować mnie taką jaką jestem. Co im do sposobu powstawania moich blizn? Teraz wiem, jak bardzo byłam w błędzie
W bardzo szybko uzależniłam się od zadawania sobie bólu. Już chyba po trzecim razie, nie potrafiłam się opanować. Próbowałam jakoś przerwać ten chory proces, ale zwykle moje wysiłki nie przynosiły wymiernego efektu i prędzej czy później znowu sięgałam w znany mi sposób odreagowania całego zła świata, całej pokręconej i okropnie bolesnej psyche na sobie.
Najpierw uciekałam przed nią w długie spacery. Maszerowałam kilometrami, by potem wyczerpana paść na łóżko i nie mieć już sił na żadne głupoty. Potem zaczęłam wymiennie niszczyć rzeczy. Miliony potarganych gazet, zeszytów. Wyżywałam się na papierze oddając się w trans rysunku, tępiłam struny na gitarze, zagłuszałam swoje myśli głośnią muzyką. Ale po pewnym czasie ona zawsze wracała do mnie dwa razy silniejsza. Zastanawiałam się co ja robię takiego źle. Przecież próbuję uciec z jej ramion, więc dlaczego ciągle polegam? Wyjaśnienie było banalnie proste: bo uciekam, a powinnam się z nią zderzyć i skonfrontować. I tak się zaczął mój dialog z destrukcją. Na początku pełny złości, żalu i krzyku. Krzyczałyśmy obie, każda próbująca wmówić drugiej stronie swoje racje. Po takiej kłótni z reguły zawsze musiałam coś zniszczyć, a że nie chciałam dać drugiej stronie satysfakcję, to niszczyłam najpierw swoje talenty, a potem swoje produkcje czy zdjęcia, wydzierając się w duchu jak ja bardzo siebie nienawidzę i jak bardzo mam siebie już dość! Byłam załamana- bo wszelkie próby dogadania się z nią, powodowały u mnie wypranie mózgownicy tak, że następnego dnia nie było co zbierać. Nie chciałam tak żyć. Długo myślałam co powinnam zrobić, by w końcu udało mi się wyrwać z jej objęć i...
Wpadłam na chytry plan. Postanowiłam ją oszukać, zrobić w bambuko. A że ja uwielbiam robić w konia wiele osób wokół mnie, więc mogło to być tym razem moje destrukcyjne Ja. To miało szansę się udać. Zaczęłam z nią rozmawiać, nie krzyczeć, nauczyłam się ją słyszeć i akceptować to, że jest. I nie wiadomo kiedy weszłam z nią w swego rodzaju dialog, który potem przerodził się całkiem konstrukcyjną rozmowę. Zaczęłam od czegoś, co na początku mojego leczenia, jeszcze na oddziale młodzieżowym, doprowadzało mnie do szału. Pozwalałam się jej wykrzyczeć, zbluzgać, by w momencie, gdy była pewna, że wygrała ni to z gruchy i pietruchy spoważnieć, wbić w nią wzrok, ułożyć dłonie w specyficzny sposób i rzec: Z czym to wiążesz? Że co? - odpowiadała- słuchasz mnie w ogóle?! Oczywiście, że cię słucham. To dlaczego pierd*** takie głupoty?! Jesteś na mnie zła? To chyba oczywiste! Z czym wiążesz swoja złość? No normalnie zaraz coś rozwalę!! Spokojnie, z czym to... wiążesz. Destrukcja zwykle nie wytrzymywała tego zbyt długo, trzaskała drzwiami i udawała obrażoną na kilka dni. Cenne spokojne dni. Potem oczywiście wracała nieokrzesana, by mnie przechytrzyć, kończyło się tym samym. Po kilku takich nieowocnych dyskusjach kończyłam jej monolog słowami: Przyjdź jak będziesz gotowa ze mną porozmawiać. Skończyło się na tym, że teraz jesteśmy w stanie ze sobą konstruktywnie rozmawiać, chociaż ta rozmowa jest okropnie bolesna, bo ona zwykle chce postawić na swoim. Ale ja tam się nie dam!
Tak więc znalazłam swój złoty środek, by po części ujarzmić swoje poranione Ja. Nie powiem, bym wygrywała każdą bitwę, ale coraz częściej to ona odchodzi z kwitkiem, co mnie bardzo cieszy, dzięki czemu jestem spokojniejsza i coraz silniejsza do ponownej konfrontacji.
Powtórzę jeszcze raz: Trzeba rozmawiać, nie demonstrować. Powodzenia :)
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Świetne! | 100% | [1 głos] | |
Bardzo dobre | 0% | [Brak oceny] | |
Dobre | 0% | [Brak oceny] | |
Średnie | 0% | [Brak oceny] | |
Słabe | 0% | [Brak oceny] |