Szpital - mój dom?
Kiedy byłam dzieckiem i moja siostra trafiła do szpitala- szczerze jej zazdrościłam. Chociaż bardzo cierpiała, przeszła ciężką operację, a jej rekonwalescencja trwała kilkanaście miesięcy, w mojej głowie przeważała głównie zazdrość. Oczywiście bardzo jej współczułam, ale w danej chwili miała ona to, czego ja tak bardzo potrzebowałam- troskę i zainteresowanie ze strony rodziców. Nienawidziłam się za takie myślenie, ale inaczej nie potrafiłam. Czułam się bardzo opuszczona i niezrozumiana. I bardzo, ale to bardzo potrzebowałam ich bliskości.
Ta potrzeba rosła razem ze mną i gdy stałam się nastolatką osiągnęła punkt krytyczny. I wtedy stało się coś, co na długie lata zmieniło sposób zaspokajania moich podstawowych potrzeb. Pod wpływem rodzinnych i osobistych problemów znalazłam się po raz pierwszy w szpitalu. Nie pamiętam z tego okresu za wiele- głównie ryczałam i zasypiałam emocje. Dopiero jak trafiłam tam po raz trzeci, poczułam się bezpiecznie. Po raz pierwszy od wielu lat. I mimo, że fizycznie czułam się okropnie i rodzice mnie nie wspierali (ojciec na mnie krzyczał i mnie wyzywał), to psychicznie poczułam się lepiej. Było to miejsce, gdzie zespół medyczny, a nawet pacjenci, mnie nie oceniali, często podchodzili do mnie z niezrozumiałą dla mnie troską. Dosłownie wreszcie poczułam się jak w domu.
I wtedy zaczął się bój i szarpanina. Przez kilkanaście miesięcy nieustannie dążyłam do samounicestwienia, i nie ważne co bym nie robiła, zawsze działo się tak, że mnie ratowano (wciąż nie umiem zdecydować czy na szczęście czy też nie) i lądowałam w szpitalu. I gdy tylko wracała mi świadomość- zawsze szeptałam w duchu- wreszcie jesteś bezpieczna, nie masz się czego bać. Tu ci nic nie grozi, tu się tobą zaopiekują. Tylko tam czułam się bezpiecznie. Więc każdy powrót do domu kończył się ogromną paniką i paraliżującym mnie lękiem. Więc znowu rszalałamr1; i trafiałam z powrotem do mojego azylu. I nie ważne jakie były tam warunki sanitarne, jakie jedzenie, że nie raz pacjenci dawali nieźle popalić- tam czułam, że zasługuje na to, by żyć, na jeszcze jedną szansę.
Niestety to, co wpajano mi przez kilka tygodni, zaraz znikało, gdy wracałam do znienawidzonych ścian swojego niebieskiego pokoju. Wystarczyło, że spojrzałam na starych i czar pryskał, a wracała wszechogarniająca mnie panika. Więc nie dziwcie się, że obrałam taki styl życia. Wtedy śmiało mogłam nazwać szpital moim jedynym i ukochanym domem.
Potem nastąpił kilkuletni okres w moim życiu, w którym w miarę normalnie funkcjonowałam. Dokładnie nie wiem, co się stało, że dałam sobie szansę na to, by nauczyć się funkcjonować w społeczeństwie. Ale chyba byłam zmęczona narzekaniem rodziców, że ciągle robię to samo, ich wiarą, że już nic nie zmienię w swoim życiu, tylko wiecznie będę się tułała po szpitalach. Strasznie bolało mnie to, że mnie nie wspierają. A ja potrzebowałam czuć się przez nich akceptowana, więc postanowiłam im udowodnić, że też mogą być ze mnie dumni. I tak zdałam maturę, dwie szkoły policealne, zaczęłam pracować.
Ale niestety ciągle było coś nie tak, ciągle czułam się nieakceptowana taką jaką jestem. Najgorsze były nieme spojrzenia pełne dezaprobaty i to, że rodzice wstydzili się takiej wyrodnej córki przed znajomymi, więc ukrywali moją chorobę. Słowa też raniły, ale było mi je łatwiej znieść. Były to ciężkie lata, lata kiedy walczyłam o siebie- chyba tylko ja jedyna tego chciałam. Lata nieprzespanych i przepłakanych nocy. Czułam się wtedy nikim. Wręcz nie byłam godna, by być ich córką. I wtedy znowu nastąpił kryzys. Oczywiście nie otrzymałam wsparcia od bliskich. Moich problemów się nie zauważało, nawet kilkunasta próba samobójcza, nie była dla nich powodem, aby się zainteresować, co się ze mną dzieje, aby spróbować mnie zrozumieć i mi pomóc. Nigdy nie usłyszałam od rodziców pytania: co się dzieje?
I wtedy nie wytrzymałam- znowu walczyłam o życie w szpitalu. Wtedy tez po raz pierwszy nie zostałam skierowana po doprowadzeniu mojego organizmu do stanu użytkowania, na oddział ogólnopsychiatryczny, więc wróciłam do domu. Niestety był to koszmar, więc sama poprosiłam lekarza o skierowanie. Tak, to była świadoma ucieczka od problemu. Nie umiałam wtedy temu sprostać. Ale na szczęście nie trwał on długo i po 3 tygodniach trafiłam na długą terapię na inny oddział. Zyskałam tam wiele dobrego i kilku rzeczy się nauczyłam. Chociaż ojciec nie umiał zaakceptować, że się leczę psychiatrycznie, bo to przecież powód do wstydu, i za każdym razem, gdy mnie odwiedzał pakował mnie do domu. Nie było mi łatwo tłumaczyć mu za każdym razem, że potrzebuję leczenia. Panicznie się go bałam.
Tam też czułam się jak w domu. Dlaczego? Bo tam zrozumiałam, że moja choroba, to nie wstyd. Że zasługuję na terapię i na to, by godnie żyć. Nie będę kłamać, strasznie ciężko było mi się z tym oddziałem rozstać. Cały miesiąc po wypisie się klimatyzowałam w normalnym świecie. Ale mimo, że bardzo tęskniłam za szpitalem, wreszcie zrozumiałam, że poczucie bezpieczeństwa i akceptację mogę także uzyskać, gdzie indziej. I tak też zaczęłam stawiać pierwsze kroki. Był to piękny okres. Trudny, ale piękny. I co najważniejsze wreszcie zaczęłam zdobywać akceptację ze strony rodziców. Tak jakby dojrzewali razem ze mną. Zyskałam jedną cenną znajomość, dzięki której było mi łatwiej przetrwać ciężkie chwile.
Ale niestety, jak to ze mną często bywa, gdzieś po drodze znowu się zagubiłam. Nienawidzę tego słowa- znowu. Po mimo częściowej akceptacji rodziców- po prostu uznali, że mam problem i że terapia mi pomaga, więc nie należy mi tego faktu utrudniać( co uważam za duży sukces z ich strony)- kilku powierzchownych znajomości, poczułam się bardzo samotna. Czułam, że ugrzęzłam w martwym punkcie. Z dnia na dzień powróciły koszmary z przeszłości i niestety, dawny sposób na radzenie sobie z nimi. Zaczęłam niebezpiecznie balansować na granicy życia i śmierci.
Ale wtedy po raz pierwszy poprosiłam o pomoc. Niestety wiązało się to z ponownym pobytem w szpitalu. Unikałam tego do ostatniej chwili z obawy utraty wszystkiego, co do tej pory udało mi się osiągnąć. I niestety niepotrzebnie. I tak straciłam wszystko na czym mi zależało. Za długo się opierałam. Nie bałam się samego szpitala- bo tam zawsze umiałam się odnaleźć, ale bałam się stracić mój mały dorosły świat, w którym w końcu poczułam się bezpiecznie. Ale się nie poddałam. Walczyłam tam jak tylko umiałam, pomimo że było mi strasznie ciężko- wierzyłam, że dzięki temu uda mi się stanąć na nogi i od nowa odbudować swój świat.
Po wyjściu ze szpitala zabrałam się ostro do roboty. Trzymałam się zaleceń lekarza, grzecznie kontynuowałam farmakoterapię, rozpoczęłam pracę, nawet się zakochałam w mężczyźnie, co dla mnie jest jakby małym cudem. Ale po zaledwie po trzech tygodniach coś we mnie pękło. Choroba zaatakowała z podwojoną siłą. Byłam zrozpaczona. Nie chciałam powrotu do szpitala. Po raz pierwszy tego tak naprawdę nie chciałam. Przecież dopiero co zaczęłam odbudowywać swój świat, a tu znowu trzęsienie ziemi. Ale zwyciężył rozsądek i poszłam do lekarza. To taki mój mały sukces- po latach terapii potrafiłam w końcu poprosić o pomoc, nie robiąc sobie krzywdy. Gdy usłyszałam wyrok- szpital, totalnie się załamałam. Wiedziałam z góry, że jest to nieuniknione, ale robiłam wtedy wszystko, żeby przekonać lekarza, że nie jest mi on potrzebny, że mi tylko zaszkodzi. Ale zagroził wtedy, że zadzwoni po karetkę i zawiozą mnie tam siłą, jeśli się nie zgodzę. Zaczęłam histerycznie płakać i nie mogłam się uspokoić. Gdy zrozumiałam, że kolejny pobyt w szpitalu jest nieunikniony, zaczęłam przekonywać lekarza, że sama się do niego zgłoszę. Chciałam zachować resztkę godności.
Wtedy po raz pierwszy znienawidziłam szpital. Poczułam, że coś mi odbiera. Moja rozpacz nie miała końca. Wyparłam się na jakąkolwiek pomoc rycząc przez pierwszy miesiąc. Wszystko mnie denerwowało, aż z oczu sypały się iskry pełne złości i rozgoryczenia. Więc zamilkłam i już do końca pobytu ciężko było mi się otworzyć podczas terapii. Wyszłam stamtąd z postanowieniem- nigdy więcej mnie tu nie zobaczycie, ani w ogóle w jakimkolwiek szpitalu!
Coś co kiedyś uważałam za mój dom, stało się moim wrogiem. Wiem, że takie myślenie też jest błędne, i że zamykam sobie w ten sposób czasami jedyną skuteczna drogę pomocy. Ale teraz nie umiem myśleć inaczej. Jest we mnie masakrycznie dużo złości. Ale dzięki niej, mimo że teraz jest naprawdę tragicznie, i że sobie kompletnie nie radzę, staram się jak tylko mogę. Nie po to, by żyć. Ale z obawy, by znowu tam nie trafić. Nie wiem jak długo będę w stanie wytrzymać to, co się ze mną dzieje. Naprawdę nie wiem.
Tak więc wydrapując sobie duszę z bólu, kroczę ślepo przez świat.
Ta potrzeba rosła razem ze mną i gdy stałam się nastolatką osiągnęła punkt krytyczny. I wtedy stało się coś, co na długie lata zmieniło sposób zaspokajania moich podstawowych potrzeb. Pod wpływem rodzinnych i osobistych problemów znalazłam się po raz pierwszy w szpitalu. Nie pamiętam z tego okresu za wiele- głównie ryczałam i zasypiałam emocje. Dopiero jak trafiłam tam po raz trzeci, poczułam się bezpiecznie. Po raz pierwszy od wielu lat. I mimo, że fizycznie czułam się okropnie i rodzice mnie nie wspierali (ojciec na mnie krzyczał i mnie wyzywał), to psychicznie poczułam się lepiej. Było to miejsce, gdzie zespół medyczny, a nawet pacjenci, mnie nie oceniali, często podchodzili do mnie z niezrozumiałą dla mnie troską. Dosłownie wreszcie poczułam się jak w domu.
I wtedy zaczął się bój i szarpanina. Przez kilkanaście miesięcy nieustannie dążyłam do samounicestwienia, i nie ważne co bym nie robiła, zawsze działo się tak, że mnie ratowano (wciąż nie umiem zdecydować czy na szczęście czy też nie) i lądowałam w szpitalu. I gdy tylko wracała mi świadomość- zawsze szeptałam w duchu- wreszcie jesteś bezpieczna, nie masz się czego bać. Tu ci nic nie grozi, tu się tobą zaopiekują. Tylko tam czułam się bezpiecznie. Więc każdy powrót do domu kończył się ogromną paniką i paraliżującym mnie lękiem. Więc znowu rszalałamr1; i trafiałam z powrotem do mojego azylu. I nie ważne jakie były tam warunki sanitarne, jakie jedzenie, że nie raz pacjenci dawali nieźle popalić- tam czułam, że zasługuje na to, by żyć, na jeszcze jedną szansę.
Niestety to, co wpajano mi przez kilka tygodni, zaraz znikało, gdy wracałam do znienawidzonych ścian swojego niebieskiego pokoju. Wystarczyło, że spojrzałam na starych i czar pryskał, a wracała wszechogarniająca mnie panika. Więc nie dziwcie się, że obrałam taki styl życia. Wtedy śmiało mogłam nazwać szpital moim jedynym i ukochanym domem.
Potem nastąpił kilkuletni okres w moim życiu, w którym w miarę normalnie funkcjonowałam. Dokładnie nie wiem, co się stało, że dałam sobie szansę na to, by nauczyć się funkcjonować w społeczeństwie. Ale chyba byłam zmęczona narzekaniem rodziców, że ciągle robię to samo, ich wiarą, że już nic nie zmienię w swoim życiu, tylko wiecznie będę się tułała po szpitalach. Strasznie bolało mnie to, że mnie nie wspierają. A ja potrzebowałam czuć się przez nich akceptowana, więc postanowiłam im udowodnić, że też mogą być ze mnie dumni. I tak zdałam maturę, dwie szkoły policealne, zaczęłam pracować.
Ale niestety ciągle było coś nie tak, ciągle czułam się nieakceptowana taką jaką jestem. Najgorsze były nieme spojrzenia pełne dezaprobaty i to, że rodzice wstydzili się takiej wyrodnej córki przed znajomymi, więc ukrywali moją chorobę. Słowa też raniły, ale było mi je łatwiej znieść. Były to ciężkie lata, lata kiedy walczyłam o siebie- chyba tylko ja jedyna tego chciałam. Lata nieprzespanych i przepłakanych nocy. Czułam się wtedy nikim. Wręcz nie byłam godna, by być ich córką. I wtedy znowu nastąpił kryzys. Oczywiście nie otrzymałam wsparcia od bliskich. Moich problemów się nie zauważało, nawet kilkunasta próba samobójcza, nie była dla nich powodem, aby się zainteresować, co się ze mną dzieje, aby spróbować mnie zrozumieć i mi pomóc. Nigdy nie usłyszałam od rodziców pytania: co się dzieje?
I wtedy nie wytrzymałam- znowu walczyłam o życie w szpitalu. Wtedy tez po raz pierwszy nie zostałam skierowana po doprowadzeniu mojego organizmu do stanu użytkowania, na oddział ogólnopsychiatryczny, więc wróciłam do domu. Niestety był to koszmar, więc sama poprosiłam lekarza o skierowanie. Tak, to była świadoma ucieczka od problemu. Nie umiałam wtedy temu sprostać. Ale na szczęście nie trwał on długo i po 3 tygodniach trafiłam na długą terapię na inny oddział. Zyskałam tam wiele dobrego i kilku rzeczy się nauczyłam. Chociaż ojciec nie umiał zaakceptować, że się leczę psychiatrycznie, bo to przecież powód do wstydu, i za każdym razem, gdy mnie odwiedzał pakował mnie do domu. Nie było mi łatwo tłumaczyć mu za każdym razem, że potrzebuję leczenia. Panicznie się go bałam.
Tam też czułam się jak w domu. Dlaczego? Bo tam zrozumiałam, że moja choroba, to nie wstyd. Że zasługuję na terapię i na to, by godnie żyć. Nie będę kłamać, strasznie ciężko było mi się z tym oddziałem rozstać. Cały miesiąc po wypisie się klimatyzowałam w normalnym świecie. Ale mimo, że bardzo tęskniłam za szpitalem, wreszcie zrozumiałam, że poczucie bezpieczeństwa i akceptację mogę także uzyskać, gdzie indziej. I tak też zaczęłam stawiać pierwsze kroki. Był to piękny okres. Trudny, ale piękny. I co najważniejsze wreszcie zaczęłam zdobywać akceptację ze strony rodziców. Tak jakby dojrzewali razem ze mną. Zyskałam jedną cenną znajomość, dzięki której było mi łatwiej przetrwać ciężkie chwile.
Ale niestety, jak to ze mną często bywa, gdzieś po drodze znowu się zagubiłam. Nienawidzę tego słowa- znowu. Po mimo częściowej akceptacji rodziców- po prostu uznali, że mam problem i że terapia mi pomaga, więc nie należy mi tego faktu utrudniać( co uważam za duży sukces z ich strony)- kilku powierzchownych znajomości, poczułam się bardzo samotna. Czułam, że ugrzęzłam w martwym punkcie. Z dnia na dzień powróciły koszmary z przeszłości i niestety, dawny sposób na radzenie sobie z nimi. Zaczęłam niebezpiecznie balansować na granicy życia i śmierci.
Ale wtedy po raz pierwszy poprosiłam o pomoc. Niestety wiązało się to z ponownym pobytem w szpitalu. Unikałam tego do ostatniej chwili z obawy utraty wszystkiego, co do tej pory udało mi się osiągnąć. I niestety niepotrzebnie. I tak straciłam wszystko na czym mi zależało. Za długo się opierałam. Nie bałam się samego szpitala- bo tam zawsze umiałam się odnaleźć, ale bałam się stracić mój mały dorosły świat, w którym w końcu poczułam się bezpiecznie. Ale się nie poddałam. Walczyłam tam jak tylko umiałam, pomimo że było mi strasznie ciężko- wierzyłam, że dzięki temu uda mi się stanąć na nogi i od nowa odbudować swój świat.
Po wyjściu ze szpitala zabrałam się ostro do roboty. Trzymałam się zaleceń lekarza, grzecznie kontynuowałam farmakoterapię, rozpoczęłam pracę, nawet się zakochałam w mężczyźnie, co dla mnie jest jakby małym cudem. Ale po zaledwie po trzech tygodniach coś we mnie pękło. Choroba zaatakowała z podwojoną siłą. Byłam zrozpaczona. Nie chciałam powrotu do szpitala. Po raz pierwszy tego tak naprawdę nie chciałam. Przecież dopiero co zaczęłam odbudowywać swój świat, a tu znowu trzęsienie ziemi. Ale zwyciężył rozsądek i poszłam do lekarza. To taki mój mały sukces- po latach terapii potrafiłam w końcu poprosić o pomoc, nie robiąc sobie krzywdy. Gdy usłyszałam wyrok- szpital, totalnie się załamałam. Wiedziałam z góry, że jest to nieuniknione, ale robiłam wtedy wszystko, żeby przekonać lekarza, że nie jest mi on potrzebny, że mi tylko zaszkodzi. Ale zagroził wtedy, że zadzwoni po karetkę i zawiozą mnie tam siłą, jeśli się nie zgodzę. Zaczęłam histerycznie płakać i nie mogłam się uspokoić. Gdy zrozumiałam, że kolejny pobyt w szpitalu jest nieunikniony, zaczęłam przekonywać lekarza, że sama się do niego zgłoszę. Chciałam zachować resztkę godności.
Wtedy po raz pierwszy znienawidziłam szpital. Poczułam, że coś mi odbiera. Moja rozpacz nie miała końca. Wyparłam się na jakąkolwiek pomoc rycząc przez pierwszy miesiąc. Wszystko mnie denerwowało, aż z oczu sypały się iskry pełne złości i rozgoryczenia. Więc zamilkłam i już do końca pobytu ciężko było mi się otworzyć podczas terapii. Wyszłam stamtąd z postanowieniem- nigdy więcej mnie tu nie zobaczycie, ani w ogóle w jakimkolwiek szpitalu!
Coś co kiedyś uważałam za mój dom, stało się moim wrogiem. Wiem, że takie myślenie też jest błędne, i że zamykam sobie w ten sposób czasami jedyną skuteczna drogę pomocy. Ale teraz nie umiem myśleć inaczej. Jest we mnie masakrycznie dużo złości. Ale dzięki niej, mimo że teraz jest naprawdę tragicznie, i że sobie kompletnie nie radzę, staram się jak tylko mogę. Nie po to, by żyć. Ale z obawy, by znowu tam nie trafić. Nie wiem jak długo będę w stanie wytrzymać to, co się ze mną dzieje. Naprawdę nie wiem.
Tak więc wydrapując sobie duszę z bólu, kroczę ślepo przez świat.
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?