Egocentryzm
Chodzi mi ten temat po głowie od dawna. Dziś stwierdziłam, że i mam chwilkę, i chyba moment właściwy, żeby pisząc czuć, o czym piszę.
Niezależnie od tego, czy uciekamy w anoreksję, bulimię, samookaleczamy się czy stosujemy jaką substancję chemiczną, by poczuć ulgę, moim zdaniem jest jeden wspólny mianownik: jesteśmy w tym skoncentrowani na sobie. Nawet jeśli istnieją jakieś odniesienia do osób trzecich, gdy na przykład obwiniamy rodziców, paskudny los, traumatyczne wydarzenie, robimy to dla dobra kogoś tam albo z powodu jednej osoby lub bliżej nieokreślonych "wszystkich", efekt jest ten sam. Skupiamy się na sobie i to przeważnie w niezdrowy sposób. Co w miarę zdrowa osoba "załatwia" kupieniem sobie czegoś ładnego, zjedzeniem czekolady czy wypłakaniem się na ramieniu przyjaciółki, u nas koncentruje się na kompulsywnym poszukiwaniu rozładowania nadmiernego napięcia. Kompulsywnym, niekoniecznie zdrowym, ważne, by zadziałało szybko i intensywnie. Zrobię 400 brzuszków, zmęczę się do granic wytrzymałości organizmu albo najem się, zwymiotuję. Albo coś sobie wstrzyknę, połknę, może się potnę, wypiję. Efekt jest ten sam. Nie ma mnie. Nie czuję nic poza ulgą. Przecież nie robię nikomu nic złego, co to kogo obchodzi, to moje ciało, moje zdrowie. Funkcjonuję trochę jak za pancerną szybą i nic z realnego świata: moi bliscy, podłe słowa, bicie, nadmiar obowiązków, seks mimo woli - nic nie jest w stanie mnie dotknąć. Z czasem potrzeba coraz więcej, coraz intensywniej, żeby poczuć ta samą ulgę. Nie zauważam już pomniejszych blizn, dwa piwa nic nie dają, a 400 brzuszków wydaje się zbyt małą dawką. Nienawidzę siebie, gardzę sobą, że jestem tak słaba, tak mało odporna i zaćwiczam siebie coraz bardziej, wszystko to w poszukiwaniu ulgi.
Dlaczego egocentryzm? Ano - bo w takim układzie po prostu nie ma miejsca na innych. Niezależnie od tego, jakie wsparcie mamy, czy duże, czy małe, czy komuś na nas zależy, czy nie - jesteśmy dokładnie tak samo samotne. Nie dopuszczamy do świadomości, że NASZA autodestrukcja może też dotykać kogokolwiek poza nami samymi. Albo dopuszczamy - po to tylko, by mieć kolejny powód do samoukarania. Czasem pozwalamy się do siebie zbliżyć - bo to też przecież wyzwanie, jak fajnie jest pozwolić komuś do siebie podejść, sukces terapeutyczny, nieprawdaż?... Tyle że potem, w chwili kryzysu powracamy do swojej skorupy, niby dla dobra tej osoby, która tak naprawdę pozostaje z niczym. Z poczuciem bezsilności i pustki...
Nie ma takiej opcji, żeby robić sobie coś i nie krzywdzić tym innych. Nie ma. Nie widzieć tego, to właśnie zasklepiać się we własnym egocentryzmie.
A ilu z nas podejmuje leczenie/terapię dla kogoś innego. Nie, nie dla samego siebie. Dużo łatwiej powiedzieć, że robię to dla chłopaka/męża/rodziny/ mamy i tak dalej. Jakież to chwalebne. Ile samopoświęcenia. Już nawet nie choruję, żeby zadowolić kogoś, kogo kocham. Kto kocha mnie. Fałsz, fałsz, fałsz. Kolejna wymówka, żeby móc się wycofać wtedy, gdy ten ktoś nie spełni naszych oczekiwań, gdy nie będzie go przy nas, gdy będziemy go potrzebować. Zawieszamy się na jakiejś osobie, którą nazywamy bardziej ważną od nas samych. Klasyczne zrzucenie odpowiedzialności, niestety. Obciążamy przecież naszym życiem kogoś, kto nie podejmuje za nie decyzji.
A co się dzieje gdy zaczynamy zdrowieć? Jedna z pierwszych umiejętności, jakich musimy się nauczyć, to umieć dbać o siebie, rozpoznawać własne potrzeby, realizować własne potrzeby. Być dla siebie dobrym. Czyli znowu koncentracja na sobie. Tyle że tym razem istnieje szansa, że z czasem, gdy już nauczymy się kochać siebie naprawdę, może kiedyś pewnego dnia - jak to mówią alkoholicy - zasłużymy sobie na to, żeby mieć na własność kwiatka. Jak przez rok zadbamy o niego w odpowiedni sposób, będziemy mogli kupić sobie psa/kota. Jeśli i ten przeżyje i będzie się czuł przy nas dobrze, to znak, że możemy się wiązać z drugim człowiekiem. I to jest właściwa kolejność. Bo tylko wtedy możemy kochać innych, gdy uda nam się pokochać siebie.
Niezależnie od tego, czy uciekamy w anoreksję, bulimię, samookaleczamy się czy stosujemy jaką substancję chemiczną, by poczuć ulgę, moim zdaniem jest jeden wspólny mianownik: jesteśmy w tym skoncentrowani na sobie. Nawet jeśli istnieją jakieś odniesienia do osób trzecich, gdy na przykład obwiniamy rodziców, paskudny los, traumatyczne wydarzenie, robimy to dla dobra kogoś tam albo z powodu jednej osoby lub bliżej nieokreślonych "wszystkich", efekt jest ten sam. Skupiamy się na sobie i to przeważnie w niezdrowy sposób. Co w miarę zdrowa osoba "załatwia" kupieniem sobie czegoś ładnego, zjedzeniem czekolady czy wypłakaniem się na ramieniu przyjaciółki, u nas koncentruje się na kompulsywnym poszukiwaniu rozładowania nadmiernego napięcia. Kompulsywnym, niekoniecznie zdrowym, ważne, by zadziałało szybko i intensywnie. Zrobię 400 brzuszków, zmęczę się do granic wytrzymałości organizmu albo najem się, zwymiotuję. Albo coś sobie wstrzyknę, połknę, może się potnę, wypiję. Efekt jest ten sam. Nie ma mnie. Nie czuję nic poza ulgą. Przecież nie robię nikomu nic złego, co to kogo obchodzi, to moje ciało, moje zdrowie. Funkcjonuję trochę jak za pancerną szybą i nic z realnego świata: moi bliscy, podłe słowa, bicie, nadmiar obowiązków, seks mimo woli - nic nie jest w stanie mnie dotknąć. Z czasem potrzeba coraz więcej, coraz intensywniej, żeby poczuć ta samą ulgę. Nie zauważam już pomniejszych blizn, dwa piwa nic nie dają, a 400 brzuszków wydaje się zbyt małą dawką. Nienawidzę siebie, gardzę sobą, że jestem tak słaba, tak mało odporna i zaćwiczam siebie coraz bardziej, wszystko to w poszukiwaniu ulgi.
Dlaczego egocentryzm? Ano - bo w takim układzie po prostu nie ma miejsca na innych. Niezależnie od tego, jakie wsparcie mamy, czy duże, czy małe, czy komuś na nas zależy, czy nie - jesteśmy dokładnie tak samo samotne. Nie dopuszczamy do świadomości, że NASZA autodestrukcja może też dotykać kogokolwiek poza nami samymi. Albo dopuszczamy - po to tylko, by mieć kolejny powód do samoukarania. Czasem pozwalamy się do siebie zbliżyć - bo to też przecież wyzwanie, jak fajnie jest pozwolić komuś do siebie podejść, sukces terapeutyczny, nieprawdaż?... Tyle że potem, w chwili kryzysu powracamy do swojej skorupy, niby dla dobra tej osoby, która tak naprawdę pozostaje z niczym. Z poczuciem bezsilności i pustki...
Nie ma takiej opcji, żeby robić sobie coś i nie krzywdzić tym innych. Nie ma. Nie widzieć tego, to właśnie zasklepiać się we własnym egocentryzmie.
A ilu z nas podejmuje leczenie/terapię dla kogoś innego. Nie, nie dla samego siebie. Dużo łatwiej powiedzieć, że robię to dla chłopaka/męża/rodziny/ mamy i tak dalej. Jakież to chwalebne. Ile samopoświęcenia. Już nawet nie choruję, żeby zadowolić kogoś, kogo kocham. Kto kocha mnie. Fałsz, fałsz, fałsz. Kolejna wymówka, żeby móc się wycofać wtedy, gdy ten ktoś nie spełni naszych oczekiwań, gdy nie będzie go przy nas, gdy będziemy go potrzebować. Zawieszamy się na jakiejś osobie, którą nazywamy bardziej ważną od nas samych. Klasyczne zrzucenie odpowiedzialności, niestety. Obciążamy przecież naszym życiem kogoś, kto nie podejmuje za nie decyzji.
A co się dzieje gdy zaczynamy zdrowieć? Jedna z pierwszych umiejętności, jakich musimy się nauczyć, to umieć dbać o siebie, rozpoznawać własne potrzeby, realizować własne potrzeby. Być dla siebie dobrym. Czyli znowu koncentracja na sobie. Tyle że tym razem istnieje szansa, że z czasem, gdy już nauczymy się kochać siebie naprawdę, może kiedyś pewnego dnia - jak to mówią alkoholicy - zasłużymy sobie na to, żeby mieć na własność kwiatka. Jak przez rok zadbamy o niego w odpowiedni sposób, będziemy mogli kupić sobie psa/kota. Jeśli i ten przeżyje i będzie się czuł przy nas dobrze, to znak, że możemy się wiązać z drugim człowiekiem. I to jest właściwa kolejność. Bo tylko wtedy możemy kochać innych, gdy uda nam się pokochać siebie.
Dodaj do: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.
Oceny
Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.
Brak ocen. Może czas dodać swoją?